DYREKTORSKI SPACER Z TYGRYSEM.
Będąc dyrektorem hotelu turystyką zajmuję się zawodowo. Cały rok obsługuję konferencje, sympozja i gale a urlop przeznaczam na spontaniczne, plecakowe eskapady z żoną. Tym razem wybór padł na Azję, będącej królestwem Buddy. Gdyby połączyć, spotkane przez 7 tysięcy km naszej podróży, gabaryty jego posągów, to nasz przykładowy Budda, stojąc sięgnąłby głową 50 metrów wysokości a leżąc, rozciągnąłby się na 55 metrów długości. Potrzebowałby butów na 4 metrowe stopy a jego łoże musiałoby wytrzymać 3 tony wagi, z czego 250 kg stanowiłoby czyste złoto!
Jednym z motywów tego wyjazdu była chęć spotkania z tygrysami. Nie takiego w zoo za kratkami albo gdzieś z daleka, tylko bezpośredniego kontaktu z tymi wielkimi drapieżnikami. Chciałem dojechać do znajdującej się w północnej Tajlandii, świątyni tygrysów, którą prowadzą mnisi tybetańscy. Czytałem, iż można tam je dotknąć, pogłaskać a zwierząt nie krępują żadne klatki. Pierwszym jednak spotkanym dzikim kotem okazał się lew. Na głównej promenadzie Singapuru stoi potężna figura, będąca symbolem tego miasta. Siedzący na fali Merlion to pół lew i pół ryba.
Plan był dość napięty. Po wylądowaniu w Singapurze, już następnego dnia podróż koleją przez Malezję do Bangkoku a potem jeszcze dalej na północ do Chiang Mai. W linii prostej to prawie 3 tys. km. Korzystaliśmy z lokalnych samolotów, nocnych pociągów, statków, dalekobieżnych autokarów, busów, taksówek, rikszy, słoni oraz wszystkiego innego, co nadawało się do jazdy i „chciało” podążać w odpowiednim kierunku. Ale po kolei.
Singapur
Wylecieliśmy z Wa-wy, ale prawdziwy początek wakacji poczułem na przesiadce we Frankfurcie. Przy kieliszku Champagne Piper Heidsieck pożegnałem dotychczasowe warunki mojej egzystencji. Po 11 godzinach lotu miałem wysiąść w innej cywilizacji. Pamiętając indyjskie doświadczenia z wszechotaczającym mnie brudem, 12 godzinne opóźnienia pociągów czy zatrucia pokarmowe, przygotowałem się mentalnie do surowych warunków. Takie też doznania akceptują wszyscy backpakersi (czyli niskobudżetowi turyści), którym przyświeca hasło: „jak najtańszym kosztem zwiedzić jak najwięcej świata”. Zdecydowanie wolę takie „drobne” utrudnienia od turystyki trybu wielorybniczego, polegającej na wylegiwaniu się na plaży z opaską „all inclusiv”.
Singapur okazał się jednak zupełnie innym miastem, niż dotychczas zwiedzone brudne i zatłoczone azjatyckie metropolie. Jadąc autobusem z lotniska Changi Airport przejechaliśmy pod mostem, na którym właśnie parkował…samolot. Przez 1 dzień pobytu spotkałem na ulicach więcej ferrari, niż we Włoszech przez miesiąc. Eleganccy ludzie, pracujący w eleganckich biurowcach stołowali się w eleganckich restauracjach i „champagnie barach. Kulinaria są zawsze moim konikiem podczas podróży. W Bangkoku czekała na mnie Tajska Szkoła Gotowania. Uwielbiam smakować orientalne potrawy a później kopiować je w domu. W maju wygrałem tvn-owski program „Ugotowani” serwując orientalne dania. Czarna potrawka z żab i chińskie pierożki, pochłonięte przez nas w China Town, były udanym początkiem azjatyckiej uczty.
Następnego dnia rozpoczęliśmy podróż po ogromnych posągach Buddy. Na pierwszy ogień poszedł sięgający głową dachu, 15 metrowy posąg siedzącego Buddy (co by było, gdyby wybudowali go w pozycji stojącej…) w świątyni Gaya Temple. Kolorowy i pogodny Budda medytował i kierował moje myśli ku zagadce: powstał najpierw posąg czy świątynia?
Nastawieni na integrację z lokalną społecznością nie czuliśmy się w mieście Lwa zbyt dobrze. To tak, jakby na Marszałkowskiej próbować zagadywać spieszących się do pracy warszawiaków. Zresztą odnosiliśmy wrażenie, że na ulicach więcej było Europejczyków niż Azjatów. Szybko więc przekroczyliśmy granicę z Malezją w Johor Bahru i odjechaliśmy nocnym pociągiem nr 24, do KL.
Kuala Lumpur
KL- największa metropolia i stolica Malezji, jest zamieszkana przez półtora miliona osób. W dzień nie widać nikogo, dosłownie zero ludzi. Wydaje się, jakby wszyscy pracowali w bankach a niepotrzebne w dzień ulice po prostu zamknięto. Zresztą, co mieliby tam robić, skoro na niektórych ulicach w samym centrum nie było chodników, ani świateł dla pieszych.
45 minut jazdy, od centrum, autobusem miejskim nr 11, znajduje się zespół jaskiń z kolejnym posągiem gigantem. Tym razem zapoznaliśmy się z 42 metrowej wysokości (ten właśnie stał) Lordem Muruganem, zapewne jakimś hinduskim bóstwem. Na 227 stopniowych, prowadzących do jaskiń, schodach trzeba uważać na małpy, które atakują wszystko, co nadaje się do jedzenia. Byliśmy świadkami, jak jednej dziewczynie wyrwały pudełko z chipsami. Atak był zaplanowany: najpierw jedna małpa zaczęła warczeć i pokazywać zęby a gdy przestraszona turystka próbowała ją ominąć, druga skoczyła jej na plecy i wyrwała przysmak. Dziewczyna płakała ze strachu a zadowolone z siebie zwierzaki spokojnie skonsumowały zdobycz. Małpy potrafią być niebezpieczne i często widzieliśmy tablice przestrzegające nieświadomych turystów przed ich agresją.
Obowiązkowym przystankiem w KL są oczywiście wieże Petronas Twin Towers. Ten najwyższy w XX wieku okaz architektury świata trąca trochę pretensją do współczesnych, szklanych budynków a jego przytłaczające, metalowe belki z nierdzewki płaczą jakby, że nie są już najnowocześniejszymi rozwiązaniami. Sięgające 451 metrów wierze, połączone są na 41 i 42 piętrze zewnętrznym mostem, na który (zgodnie z danymi przewodnika Lonely Planet) powinno się wjechać bez żadnych opłat. Niestety informacje były nieaktualne i gdy, za wejście do jednej z 76 wind zażądano 100 złotowej opłaty, ograniczyliśmy zapoznawanie się z wieżami Petronas do recepcji a miasto opuściliśmy tego samego dnia nocnym pociągiem nr 2, dalej na północ Malezji.
Georgtown
Pomimo, że każdy pociąg ma tu swój osobny numer, jedna godzina spóźnienia w azjatyckiej (czy tylko…?) rzeczywistości, to naprawdę niewiele. Położone na wyspie Penang, Georgtown jest miastem kultowym dla narkomanów, hipisów, backpakersów (takich jak my!) i innych, kochających „nic nierobienie” lub jeżdżenie po świecie (to tę o nas), grup społecznych. Miasto kultowe nie ze względu na wielką ilość zabytków czy ciekawych miejsc (bo tych naprawdę jest niewiele), tylko ze względu na niezwykłą atmosferę.
Dziwny klimat poczuliśmy już w pierwszej napotkanej w China Town knajpce, gdzie o 8 rano, siedziały spore grupy nawalonych hipisów, omawiających pewnie sposoby spędzenia kolejnych godzin tego dnia. Miasto dla nas zbyt ospałe. Następnego ranka odpłynęliśmy klimatyzowaną motorówką w rejs do „malezyjskich Międzyzdrojów”- Langkawi.
Langkawi
W porcie wita wszystkich kolejna zoologiczna atrakcja: potężny pomnik orła. „Lang” znaczy po malajsku orzeł a "kawi" - brązowy. Podobno, pośród gór porośniętych tropikalnym lasem, jeszcze wiele orłów żyje do dziś w odludnych zakątkach wyspy. Langawi jest jednym z największych malezyjskich kurortów letniskowych. Na wyspie nie ma żadnej komunikacji autobusowej. W taxi pic-upie jechaliśmy na pace z Czechem, dwoma Turczynkami i parą z Rosji. Międzynarodowe towarzystwo rozeszło się po różnych resort-owych hotelach a my szukaliśmy czegoś dla backpakersów.
Znaleźliśmy najtańszy chyba na wyspie hotel o dumnej nazwie Amani Hotel. Brak litery „R” nie był jego jedynym mankamentem, choć ze względu na piękną pogodę, niewstawiona szyba w pokoju nie wydawała się jakimś istotnym niedociągnięciem. Pokój był brudny, ciemny i bez klimatyzacji. W łazience kapała woda z prysznica przez 24 godziny na dobę, sądząc po kolorze zacieków od … kilku lat. Ale co tam…, backpakersi zawsze sobie poradzą. Pokój mieliśmy używać tylko do spania. W cenę wliczony był za to zapierający dech w piersiach widok z okna na Morze Andamańskie i to rekompensowało wszystko. Bez szyby widok był jeszcze bardziej przejrzysty.
Rano pojechaliśmy zwiedzać wyspę na skuterze. Na Langkawi można wjechać górską kolejką linową na lokalny szczyt i podziwiać panoramę Morza Andamańskiego z platform widokowych Sky Bridge. Łączący je, 125 metrowej długości most, wisi nad dżunglą na wysokości ponad 700 m. n.p.m. Oparty jest tylko na jednym filarze, co powoduje delikatne wahania. Kiwające się na wietrze przejścia, przyprawiając o zawrót głowy mniej odpornych turystów, stanowią ciekawą atrakcję i główny punkt spotkań odwiedzających wyspę. Przyciągnęła nas też reklamowana plaża z czarnym piaskiem. Niestety na plaży zwanej Black Sand Beach nie znaleźliśmy choćby jednego czarnego ziarenka, ale za to udało mi się załapać na rejs z miejscowymi rybakami. Dwu godzinny wspólny połów był okazją do ciekawej rozmowy. Z ręcznych wypowiedzi (panowie nie znali żadnego obcego języka) wywnioskowałem, że ich dziadek sprzedał większą część tego terenu zagranicznemu koncernowi turystycznemu. Hmm skąd ja to znam…
Zgodnie z planem, rano mieliśmy odpłynąć na kolejną wyspę Kho Lanta. Promy nie są jednak atrakcyjnym sposobem komunikacji. Pasażerów sadza się w klimatyzowanych wnętrzach statków, gdzie temperatura dochodzi do 15 stopni i nie ma możliwości korzystania z odkrytych, słonecznych pokładów. Z Langkawi popłynęliśmy więc króciutkim połączeniem do Satun, już w Tajlandii i dalej busem do Krabi.
Całość podróży uzgodniliśmy w biurze turystycznym. Tutejsze agencje działają perfekcyjnie. Zwykle podróż rozpoczyna się od otrzymania naklejki, która pełni rolę swoistego paszportu. Podczas przejazdu ciągle zmienialiśmy opiekunów: ktoś odebrał nas spod hotelu, ktoś inny przewiózł nas z siedziby biura na przystań promową, ktoś nam wskazał odpowiedni statek a ktoś inny czekał na nas przy odprawie paszportowej w Satun, aby wprowadzić nas do busa jadącego do Krabi. Czuliśmy się trochę jak przesyłki pocztowe.
Krabi
Krabi nie było na mapie naszej podróży, ale cóż, jak ktoś chce zrealizować wszystkie zaplanowane wcześniej punkty wyjazdu, to powinien jechać z TUI lub Nekermannem. Miasteczko zapamiętam z kulinarnej strony, ponieważ tu właśnie spróbowaliśmy pierwszy raz sławnego, tajskiego jedzenia.
Grillowane na patyku ośmiorniczki, za 10 bht (czyli 1 zł) były nierealne. Prażone nogi z kurcząt- niewtajemniczonych informuję, iż mowa tu o najniżej położonej części kurzych nóg… zaskakiwały delikatnością a Pat thaj (danie obecne w menu chyba wszystkich restauracji w Tajlandii) okazało się przebojem wyjazdu. Z pat thai miałem się jeszcze wielokrotnie spotkać, nawet po drugiej stronie patelni- w szkole gotowania w Bangkoku.
Uwielbiamy uliczne jedzenie. Przenośne grille towarzyszyły nam stałe. Raz spotkałem gościa chodzącego po plaży z 2 wiklinowymi koszami, w jednym były kolby kukurydzy a w drugim… palący się grill. Widziałem przerażenie w oczach opalających się ludzi a facet, jakby zupełnie nieświadom zagrożenia, normalnie się uśmiechał i proponował poczęstunek!
Ao Nang
Z Krabi do Ao Nang podróż busem/pick upem trwa 40 minut. Nie ma więc sensu brać żadnych taksówek, żądających 5 razy więcej. No i w taksówce nie będzie się miało okazji jechać obok pani wiozącej 3 żywe kury albo pana z czternastoma chyba wielkimi torbami, wyluzowanego i uśmiechniętego, jakby jechał na spacer do parku.
Tajskie Ao Nang jest znanym tajskim kurortem, stanowiącym bazę wypadową na pobliskie wyspy. Mała wyspa Phi Phi kojarzy się z przeźroczystą wodą i tragedią tsunami 2004 roku. Czas szybko płynie i odwiedzane przez nas miejsca niczym nie przypominają zniszczonych kurortów zabójczą falą. O tragedii przypominają tylko tablice ostrzegawcze o postępowaniu w momencie powtórzenia się kataklizmu.
Co robić na plaży w Tajlandii? Można na przykład odlecieć w przestrzeń komfortu podczas tajskiego masażu. Godzinne doznania za jedyne 150 bht (15zł), nie mają nic wspólnego z seksem, co przychodzi zwykle na myśl męskiej części turystów. Razem z żoną odkryliśmy rodzinnie prowadzony salon masażu pod palmami, z łóżkami położonymi na plaży, gdzie kilka okupowaliśmy łóżka.
Tajlandzki biznes ma często wymiar rodzinny. W Ao Nang stołowaliśmy się na… parkingu. Jednym skuterem przyjeżdżała mama z dzieckiem, rozpalała grilla i sprzedawała ryby, ośmiornice oraz kurczaka. Dziecko bawiło się na kocu, położonym obok motorka. Potem dojeżdżał mąż drugim pojazdem, z podręcznym magazynem towarów.
Wycieczka na Kho Phi Phi okazała się strzałem w dziesiątkę. Nurkowanie w szmaragdowej wodzie, na rafie koralowej, pośród setek bajecznych rybek było niesamowitym przeżyciem. Czuliśmy się jakby na ekranie filmu „Gdzie jest Nemo?”. Polecam zaopatrzyć się w chleb, który zdecydowanie zwiększał intymność podwodnych spotkań. Po pięciu dniach odpoczynku od wakacji (hmm…. ale to brzmi) pojechaliśmy w dżunglę.
Khao Sok
Khao Sok wygląda jak koniec świata. Po przyjeździe autobus zawrócił a przed nami rozciągnął się widok na wielkie góry, pokryte dżunglą i wejście do Khao Sok National Park. W oknach kipiał zielony busz a właściciel hostelu przestrzegał przed zostawianiem ich otwartych, ze względu na wszędobylskie małpy. Choć nie wspomniał o przechodzących tu i tratujących wszystkich napotkanych turystów stadach słoni, byliśmy już nieźle przerażeni… Fakt jest taki, że National Park Khao Sok był najdzikszym odwiedzonym tu przez nas, miejscem. Spaliśmy w jednoizbowych domkach bambusowych, w których łazienki nie miały sufitów.
Ciekawym przeżyciem była wycieczka do pobliskiego jeziora Cheow Lan Lake. Otaczające je wielkie i strome skały zainspirowały na pewno twórców latających wysp w filmie „Avatar”. Gwoździem programu wycieczki nad jezioro okazało się kilkugodzinne zwiedzanie jaskini Nam Talu Cave: chodziliśmy, wdrapywaliśmy się i miejscami płynęliśmy w zupełnej ciemności przez trzy kilometry wąskich korytarzy. Potem po długim marszu w tropiku wyłoniły się nam przed oczami, zbudowane na drzewach, platformy. Umożliwiające wdrapywanie się na jakieś wielkie zwierzęta, tarasy od razu nie pozostawiły żadnych złudzeń: pierwszy raz w życiu mieliśmy zaraz dosiąść słoni. Nasz przewodnik/woźnica prowadził słonia popijając sobie piwo Chang, co po tajsku znaczy nic innego jak … słoń (no bo przecież nie mógł pić piwa złoty bażant, albo żubr).
Bangkok
Po zielonej dżungli czekała nas dżungla 7,5 milionowego miasta. Zamieszkaliśmy obok Khao San- kultowej ulicy backpakersów, gdzie impreza trwa przez 24 godziny na dobę. W Bangkoku znajduje się ponad 400 świątyń, więc nawet nie planowaliśmy zwiedzić dziesiątej ich części. Nie mogliśmy ominąć najstarszej świątyni w mieście, Wat Pho z ogromnym posągiem Buddy (długim na 46 metrów) i Wat Traimit z 5,5-tonowym (największym na świecie), wykonanym z szczerego złota, posągiem Buddy o wysokości 3 m.
Nazwa Bangkok to jedynie namiastka oficjalnej nazwy, która w Księdze Rekordów Guinnessa uznawana jest za najdłuższą nazwę geograficzną na świecie. Oficjalnie Bangkok jest: „Miastem aniołów, wielkim miastem, wiecznym klejnotem, niezdobywalnym miastem boga Indry, wspaniałą stolicą świata wspomaganego przez dziewięć pięknych skarbów, miastem szczęśliwym, obfitującym w ogromny Pałac Królewski, który przypomina niebiańskie miejsce gdzie rządzi reinkarnowany bóg, to miasto dane przez Indrę, zbudowane przez Wisznu”. Hmm… brzmi nieźle.
Ostatnią część nazwy Bangkoku mieszkający tu król Tajlandii, Rama IX Bhumibol Adulyadej wziął sobie bardzo do serca i postanowił ozdobić swoimi portretami całe miasto. Najwidoczniej pomysł mu się spodobał, bo w całej Tajlandii na każdym skrzyżowaniu, ulicy, domu lub szkole można spotkać teraz jego zdjęcia. Czasami udaje się załapać na plakat żonie lub synowi, ale to już zupełnie przez przypadek, gdy król pokłóci się z fotografem.
Zacny monarcha sprawuje tu władzę od 1946 roku i jest najdłużej panującym władcą na świecie. O tym, że należy do najbogatszych osób na naszej planecie nie muszę chyba wspominać. W zamian przedstawię pełny tytuł szacownego króla: "Jego Wspaniałość, Wielki Pan, Siła Ziemi, Nieporównywalna Moc, Syn Mahidola, Potomek Boga Wisznu, Wielki Król Syjamu, Jego Królewskość, Wspaniała Ochrona". I wszystko na ten temat.
Dodać należy, że Tajowie szczerze kochają swojego monarchę i każdy wyraża się o nim w samych superlatywach. Widziałem wiele zdjęć króla w oknach prywatnych domów a nawet stragany, gdzie miejscowi kupowali sobie aktualne zdjęcia króla do portfela. Tajowie są też bardzo religijni. Na każdym kroku można spotkać ołtarzyki, święte miejsca i kapliczki. Nazywają je „domami dla duchów”, w których duchy dobre prosi się o opiekę, a te złe, by dały sobie z tym miejscem spokój.
Stoją tak sobie przed każdym niemalże domem, firmą i instytucją. Stoją dumnie nawet przed wielkimi drapaczami chmur czy nowoczesnymi domami handlowymi. Każdego ranka kapliczki uzupełniane są świeżymi kwiatami, posiłkami, owocami i napojami, np. coca colą ze słomką. Nie zauważyłem, co się z tym dobrem dzieje w ciągu dnia, ale myślę, że w przeciwieństwie do tajskich bóstw, bezdomne zwierzęta mają z tego niezłą pociechę.
Taj znaczy „wolny”. Tajowie są ludźmi bardzo pogodnymi, pomimo panującej w wielu regionach biedy. Są życzliwie nastawieni do turystów. Nie mogę (uszczypliwie) nie dodać, że szczególnie życzliwie są nastawieni wszyscy ci, którzy ze 3 razy zawyżają turystom ceny za różne usługi.
Ayuthaya
Ayuthaya to dawna stolica istniejącego w latach 1350-1767 Królestwa Syjamu. Miasto jest położone 80 km na północ od Bangkoku i znajduje się liście UNESCO, ze względu na bardzo bogaty kompleks świątyń.
Po rezygnacji z wyjazdu do Angdor Wat w Kambodży, jechaliśmy do Ayuthaya z wielkimi nadziejami i nie zawiedliśmy się. Gdy Ayuthaya była jeszcze stolicą Tajlandii, ówczesny król U-thong podniósł ją w 1350 roku do rangi świątyni królewskiej. Z tego okresu pozostało na jej terenie kilkaset większych i mniejszych posągów, posążków i płaskorzeźb, ale my dzielnie pozdrawialiśmy je, bez dokładniejszego zapoznawania się, kontynuując przejażdżkę po mieście w poszukiwaniu tych największych.
Pierwszego giganta, zwanego Reclining Buddha of Ayuthaya, znaleźliśmy w świątyni Wat Yai Chaya Mongkol. Miał ze 20 metrów długości. W kolejnej świątyni Wat Lokaya okazało się, że Reclining Buddha ma kuzyna, i to bardziej wyrośniętego. Ten kamienny kolos miał z 60 metrów!
W świątyni Wat Ratchaburana zrobiliśmy zdjęcia z sławną twarzą Buddy w drzewie, która co roku znika bardziej w jego korzeniach i usatysfakcjonowani udaliśmy się na dworzec. Dla pełnego opisu odwiedzonych przez nas miejsc dodam jeszcze świątynię Wat Phanan Choeng, z posągiem siedzącego Buddy, wykonanym z 250 kg czystego złota (tym razem, wysokim na 20 metrów).
Damnoen Saduak Floating Market
Jeśli ktoś oglądał jeden z filmów Jamesa Bonda, to może sobie wyobrazić, jak wygląda pływający rynek. Handel odbywa się tu bezpośrednio na wodzie. Kupujący i sprzedający robią biznes na małych łódkach. Obecnie Damnoen Saduak Floating Market wydaje się, nie być już miejscem codziennego handlu miejscowych, choć tak przedstawia się go w przewodnikach. W dobie marketów i transportu kołowego uległ deformacji w atrakcję turystyczną i sposób na zarabianie pieniędzy przez lokalną ludność.
Chiang Mai
Na północ Tajlandii przyjechaliśmy ze względu na tygrysy oraz birmańskie plemie „długich szyj”. Żal mi tych ludzi, którzy wypędzeni z Birmy, dostali warunkową zgodę na zamieszkanie w Tajlandii, pod warunkiem zakazu samodzielnego opuszczania rezerwatów. W wiosce długich szyj zauważyliśmy przygotowanego przez jej mieszkańców grilla z ... szczurów. Jestem otwarty na wiele nowych smaków, ale ten postanowiłem opuścić. Tiger Kingdom okazał się smutnym królestwem betonowych klatek z oszołomionymi narkotykami tygrysami. Aż żal pisać więcej.
Kanchanaburi
W drodze powrotnej odwiedziliśmy Kanchanaburi. Zaczęliśmy, jak zwykle, od wypożyczenia motorka. I tu zgrzyt. Każdy punkt przedstawiał ten sam kontrakt (jakby w mieście była jedna kserokopiarka), na mocy którego wynajmujący jest odpowiedzialny za wszystkie usterki (czasami nawet te sprzed roku) a w zastaw musi zostawić swój paszport. Nie było od tego ustępstwa. Próbowaliśmy w kilku punktach i w końcu poddaliśmy się.
Mieliśmy tu 3 zadania: znów tygrysy, wodospady i most. Zaczęliśmy od tygrysów. Tiger Temple to buddyjska świątynia, zorganizowana w skałach, na bardzo dużym terenie, gdzie mnisi opiekują się tygrysami. Tym razem nie było żadnych klatek (bądźmy realistami: widocznych klatek) a tygrysy spacerowały z swoimi opiekunami na łańcuchach. Świątynia okazała się świetnym przeżyciem i sympatyczniejszą okazją obcowania z tymi zwierzętami.
Każdy, kto miał (jak my) odwagę lub brak piątej klepki, po podpisaniu zrzeczenia się pretensji, w przypadku swojej śmierci, spowodowanej przez zwierzę, mógł pospacerować z potężnym tygrysem. Dotykając 220 kilogramowych kolosów czułem wielki respekt do tych bestii. Ich dziwny spokój tłumaczony był przez mnichów porannym obżarstwem, choć nas trochę zastanawiał. Brak klatek zdecydowanie zmniejszał jednak wątpliwości o stan zwierząt.
Ciekawym przeżyciem był też spacer po Bridge over the River Kwai- czyli moście na rzece Kwai, znanym z filmu o tym samym tytule. Rozbawiła nas tablica przy moście, na której władze kolei tajlandzkich odradzały wstęp na most i informowały, iż nie biorą żadnej odpowiedzialności za zaistniałe wypadki. Gdy to czytaliśmy po moście spacerowało z … 300 osób. Zabawa była jeszcze lepsza, gdy przyjeżdżający pociąg rozganiał turystów na boki.
Następnego dnia pojechaliśmy do kolejnego parku narodowego: Erawan National Park, gdzie znajduje się 7 stopniowy wodospad. Zwykle turyści rezygnują po ciężkiej wspinaczce przy 3 lub 4 poziomie. My z dumą ogłaszamy, iż zdobyliśmy wszystkie 7, wróciliśmy do miasta, zdaliśmy motor (z duszą na ramieniu w obawie o paszport) i nocnym autobusem wróciliśmy do Bangkoku, skąd następnego dnia odlatywaliśmy do Singapuru.
Zmęczeni 3 tygodniową podróżą ominęliśmy atrakcje przesławnego Patpongu, czyli dzielnicy czerwonych latarni z, proponowanym mi co 5 minut, ping pong show (cokolwiek to znaczy…). Udało nam się za to poznać, na targu lokalnych przysmaków, smak karalucha, konika polnego i paru innych lokalnych much.
Z Azji wyjechaliśmy z jedną nieodwołalną decyzją: musimy tu wrócić z dziećmi, podczas podróży dookoła świata.
Na www.lopacinskichswiat.pl już zaznaczyliśmy na planie wyjazdu Bangkok.